Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kadry zatrzymane w czasie. Tadeusz Szkamruk i jego fotografie sprzed pół wieku

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Na transparencie widzimy napis "Wielkie targi powiatowe"
Na transparencie widzimy napis "Wielkie targi powiatowe" Tadeusz Szkamruk
Najpierw poznaliśmy zdjęcia. Były one wykonane w latach 60. ubiegłego wieku na sławnym jarmarku św. Kiliana w Skierbieszowie. Na owych pięknych, pożółkłych już fotografiach, uwieczniono dawnych handlarzy oraz wielu kupujących - mieszkańców Zamojszczyzny. Dzięki pomocy Urzędu Gminy w Skiebieszowie udało nam się dotrzeć do autora tych archiwalnych zdjęć. To pochodzący z Zawody (gmina Skierbieszów) Tadeusz Szkamruk. Spotkaliśmy się przed jego rodzinnym domem. Opowiedział nie tylko o targowisku sprzed dziesiątek lat.

Bo jak się okazało dawny, skierbieszowski Jarmark św. Kiliana pozostał panu Tadeuszowi w pamięci. Nic dziwnego. Co roku przyciąga on kilkanaście tysięcy osób. Kiedyś było ich podobno jeszcze więcej.

- Zaraz po wojnie tych tradycyjnych, starych jarmarków jednak nie organizowano. Władze chyba uważały, że to jakiś kościelny przeżytek – opowiada Tadeusz Szkamruk. - Ta przerwa była jednak bardzo krótka, bo takie przedsięwzięcie było po prostu rolnikom potrzebne. I jarmark powrócił: w pełnej chwale. Zjeżdżali się tam sprzedawcy i kupujący nie tylko z okolicy.

Jak to wyglądało? - Pamiętam, że od strony Starej Lipiny gromadzili się np. bednarze. Oni się zjeżdżali w okolicach drogi polnej i tam instalowali swoje stoiska – wspomina pan Tadeusz. - Przybywali też garncarze, którzy oferowali mnóstwo amfor, dzbanków, kubków itd. Można też było kupić dębowe beczki na kapustę, wyroby z drewna, w tym meble, ale też m.in. wiatraczki i zabawki dla dzieci. Towarów było dużo. To wszystko było bardzo interesujące. Chyba dlatego chwyciłem za aparat.

Pozostałość burżuazyjna

Tadeusz Szkamruk wspomina, że najbardziej „chodliwym towarem” w latach 60. ubiegłego wieku były na skierbieszowskim jarmarku narzędzia rolnicze. - Ten wielki targ był traktowany jako przedżniwny – wspomina Tadeusz Szkamruk. - Można było zatem kupić sierpy, kosy, ale też widły, czy grabie. Byli znawcy tematu. Stukano zatem końcówkami kos i słuchano jakie wydają dźwięki. Po tym można było poznać czy narzędzie było dobrej jakości, wartościowe, czy też nie. Istniała też zwierzęca część targu, przy drodze za mostem. Można było tam nabyć konie, krowy, świnie i inne zwierzęta. To było zatem, ważne wydarzenie pod wieloma względami. Ludzie mogli coś kupić, ale też się spotkać, porozmawiać, wymienić doświadczeniami.

Tadeusz Szkamruk to dobrze pamięta. Urodził się 7 stycznia 1942 roku w Zawodzie (to miejscowość w bezpośrednim sąsiedztwie Skierbieszowa, niektórzy nawet mówią, że stanowi jego „przedmieście”). Opowiedział nam nie tylko o dawnych jarmarkach, ale także historii swojej rodziny i dziejach okolicznych miejscowości. To fascynująca opowieść, która tak jak jego zdjęcia: przeniosła nas w czasie.

- Najdalej sięgam chyba pamięcią… do szkoły podstawowej w Skierbieszowie. A zacząłem tam uczęszczać gdy miałem sześć lat. I byłem najmłodszy w klasie – podkreśla Tadeusz Szkamruk. - Ta szkoła znajdowała się w miejscu, gdzie teraz jest w Skierbieszowie POM. Było to już w zniszczonym, ale nadal istniejącym dworku rodziny Niklewiczów, dawnych właścicieli okolicznych włości. Gdy byłem w pierwszej, lub może drugiej klasie, nasze nauczanie zostało przeniesione do budynku tzw. starej szkoły w Skierbieszowie. Teraz działa w tym miejscu przedszkole. Pamiętam, że ta szkoła była dość duża. Istaniało tam wydzielone mieszkanie dla jej kierownika. Obok mieliśmy placyk, gdzie można było kopać w piłkę.

Jak wspomina Tadeusz Szkamruk, kilka lat później władza ludowa doszła do wniosku, że stary dworek rodziny Niklewiczów jest „pozostałością burżuazyjną”. Budynek został wówczas zrównany z ziemią. - Ten dworek nie bardzo pamiętam. W pamięci utkwił mi tylko portal i dwie kolumny przy wejściu. Natomiast moja klasa w tej pierwszej szkole była bardzo ludna, jeśli można tak powiedzieć. Bo dzieci po wojnie rodziło się dużo – mówi Tadeusz Szkamruk. - W mojej rodzinnej Zawodzie, gdzie teraz mieszka może mniej niż 20 rodzin, było blisko 60 gospodarstw. Zabudowania stały ciasno, stodoła przy stodole. W każdym domu były dzieci. Było też wiele koni, krów, gęsi, kur.

Tadziu, siadaj na łóżku i się nie ruszaj

Większość mieszkańców Zawody to byli rolnicy (miejscowość została podczas II wojny światowej przez Niemców wysiedlona, ale rodzina Szkamruków uniknęła tego losu, bo udało im się uciec do Stryjowa). Wieś w czasach dzieciństwa pana Tadeusza wyglądała jednak inaczej niż dziś. Co się zmieniło?

- Mieszkańcy, gdy szli do kościoła czy sklepu, to się zatrzymywali w różnych miejscach, rozmawiali o ważnych dla społeczności sprawach, stali przy płotach. Wieś była zatem pełna ludzkiego gwaru. Związki były rodzinne, ale także dobrosąsiedzkie – opowiada Tadeusz Szkamruk. - Jeśli coś ważnego wydarzyło się we wsi to natychmiast o tym wszyscy wiedzieli. Teraz każdy wsiada w samochód i jedzie gdzieś, w swoich sprawach. Każdy sobie. Nikt się z sąsiadami raczej nie spotyka. Ba, niektórzy nawet się z sąsiadami gniewają.

Rodzina Szkamruków trudniła się w latach 50. i 60. ubiegłego wieku m.in. rzemiosłem. Mama pana Tadeusza miała na imię Stefania (z domu Tokarska: jej rodzina pochodziła z miejscowości Stryjów). Przez wiele lat pracowała jako krawcowa. - Pochodziła jednak z rodziny, w której jeden z jej członków grał w orkiestrze Namysłowskiego – wspomina z uśmiechem Tadeusz Szkamruk. - Był z tym zespołem w podróży po Stanach Zjednoczonych. Moja mama zawsze szczyciła się tym, że mieliśmy w rodzinie muzyka. Ta orkiestra była kiedyś bardzo sławna, nie tylko na Zamojszczyźnie.

Tadeusz Szkamruk wspomina, iż krawiectwo jego mamy nie było we wczesnym PRL-u zajęciem zbyt bezpiecznym, zwłaszcza gdy wykonywało się je w domu.

- Mama miała dwie maszyny do szycia marki singer. Przychodziły do niej uczennice. Czasami były to nawet trzy dziewczyny. Doniesiono o tym do władz, bo w tych czasach takie prywatne szkolenia były niedozwolone – opowiada Tadeusz Szkamruk. - Zaczęła nas odwiedzać Milicja Obywatelska. Szukano dowodów mamy „działalności”. Pamiętam takie zdarzenie: raptem pojawiają się funkcjonariusze w cywilu. Mama mówi do mnie: „Tadziu, siadaj na łóżku i się nie ruszaj”. Okazało się, już po ich wyjściu, że jest tam kupon tkaniny przeznaczonej na jakieś szycie. Jakby to znaleźli, mama miałaby kłopoty. Ja jednak na tym siedziałem i milicjanci dowodów nie znaleźli. Tak czy owak, owe szkolenia trzeba było ograniczyć.

Ubrania szyto wówczas w domu rodzinnym pana Tadeusza na zamówienie. Nie sprzedawano ich np. na targowisku. - Zaraz po wojnie były kłopoty z materiałami – wspomina pan Tadeusz. - Jednak trzeba było sobie radzić. Mama przerabiała różne, stare ubrania. Wycinała zużyte części tkanin, a to co pozostało zszywała. W ten sposób powstawały „nowe” spódnice czy spodnie.

Części do wozów konnych

Ojciec pana Tadeusza urodził się Zabytowie (gmina Skierbieszów). Miał na imię Jan. Przez wiele lat pracował jako stelmach w Zawodzie (rodzina kupiła tam gospodarstwo, jeszcze przed wybuchem II wojny światowej).

- Zatem w moim życiorysie podawałem, że miałem pochodzenie chłopsko-robotnicze. Przydało mi się to np. gdy próbowałem dostać się na studia. Za takie pochodzenie można było wówczas dostać dodatkowe punkty – opowiada Tadeusz Szkamruk. - Mój ojciec wyrabiał części do wozów konnych, w tym koła. Je najtrudniej było wykonać. Jak to wyglądało? Najpierw powstawała środkowa piasta, potem szprychy wokół niej, a następnie otaczano je specjalnie wykonanymi kawałkami drewna, które tworzyły okręg. Na koniec takie koło zanosiło się do kowala, który wykonywał specjalną obręcz.

Powstawały też okucia innych elementów wozu. - Warsztat był tutaj, gdzie stoi obecnie nasza szopa (w Zawodzie). Tam jeszcze istnieje po nim podmurówka... – mówi Tadeusz Szkamruk. - Tato był dobrym fachowcem. Nawet zatrudniał uczniów, którzy przyuczali się zawodu. A popyt na wozy był kiedyś duży. Mama również nieźle zarabiała na krawiectwie. Zatem w mojej rodzinie nie było nigdy biedy.

Ojciec pana Tadeusza miał także swoje pasje. Nie przeszły one jednak na syna. - Lubił polować w okolicznych lasach. To się jednak odbywało nielegalnie. Takie były czasy... Miał dubeltówkę, a później karabinek belgijskiej produkcji. Na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia pojawiał się u nas zatem upolowany zając, albo dwa. Były one powieszone w komórce, przykryte jakimś serdakiem, albo inną odzieżą i tak kruszały. Stosowano też wymianę. Ojciec miał np. znajomego o nazwisku Gil, który łowił ryby. On mieszkał obok Zawody. Przynosił nam ryby za upolowane zające. Mieliśmy zatem przed świętami szczupaki, węgorze, karasie.

Z tym wiązała się pewna przygoda z dzieciństwa pana Tadeusza. - Pamiętam, że oglądałem kiedyś te przyniesione ryby – wspomina Tadeusz Szkamruk. - Zaciekawił mnie jeden z węgorzy. Ktoś powiedział: „Zobacz jakie zęby, włóż tam palec”. I ja to zrobiłem. Zaraz się skaleczyłem i zacząłem płakać. Bo zęby były ostre. I co? Mnie do polowania nigdy jakoś nie ciągnęło. Natomiast całe życie łowiłem ryby. I łowię do tej pory.

Wybuchy i fruwające dachy

Po wojnie na Zamojszczyźnie pozostało wiele broni i amunicji. Była ona pozostawiona przez oddziały polskie z czasów września 1939 r., pozostała po uciekających w 1944 r. Niemcach, partyzantach i – jak mówią miejscowi – „Bóg wie kim jeszcze”. Nie było o nią zatem we wczesnym PRL-u trudno.

- Pamiętam takie zdarzenie. W miejscu gdzie się obecnie znajduje skierbieszowski POM – a być może stał tam jeszcze wówczas dawny dworek rodziny Niklewiczów - organizowano zabawy m.in. po odpuście. Tam była także popijawa. Bo kiedyś pito alkohol przy każdej okazji – opowiada Tadeusz Szkamruk. - Podczas tej pijatyki na zabawie doszło do strzelaniny. Polała się krew. Widziałem wówczas mężczyznę, który był zmaltretowany, poraniony. To mną wstrząsnęło. A mogłem mieć wówczas sześć, może siedem lat.

W niektórych gospodarstwach przechowywano duże, „bojowe” arsenały. - Wychodziło to na jaw zwłaszcza podczas pożarów – wspomina Tadeusz Szkamruk. - Kiedyś na przykład, w środku wsi Zawoda zapaliły się zabudowania. Wówczas słomiany dach zaczął fruwać. Bo w wiejskich budynkach ukrywano amunicję, broń. Podczas pożarów to wszystko wybuchało. Pamiętam też inne zdarzenie. Jest taka wioska za rzeką, stąd ją widać, nazywają ją Glinianki. Też kiedyś tam wybuchł pożar. Zaraz wszystko stanęło w płomieniach. Ja miałem wówczas kilkanaście lat. Pobiegłem, żeby pomóc pogorzelcom, jak wszyscy. Ludzie wyciągali też z płonących gospodarstw zwierzęta i ratowali co się da. Nagle zaczął wybuchać dach jednego z budynków. Bo tam także była ukryta broń i amunicja. Co można było zrobić? Ludzie w takich sytuacjach musieli uciekać. Obawiano się, że mogą zacząć wybuchać np. granaty.

O niektórych składach amunicji wiele się w okolicy mówiło. - Podobno w Skierbieszowie, na tej zielonce, gdzie powstał dom kultury, zakopano mnóstwo broni. Miała ona należeć do całego, polskiego batalionu, który we wrześniu 1939 roku poszedł w rozsypkę – opowiada Tadeusz Szkamruk. - Takich arsenałów nie brakowało. Podobnie było też na pewno w innych miejscowościach regionu.

Pan Tadeusz miał starszego o pięć lat brata – Stefana. Był on m.in. dowódcą strażnicy WOP w Szklarskiej Porębie. Z nim także związanych jest wiele wspomnień z czasów dzieciństwa i młodości autora zdjęć.

- On skończył liceum ogólnokształcące w Zamościu, a następnie poszedł do szkoły oficerskiej dla WOP-istów – opowiada Tadeusz Szkamruk. - Czasami przyjeżdżał do rodzinnego domu w mundurze. I wtedy szedł w nim do skierbieszowskiego kościoła. To mogło jednak zaszkodzić jego karierze w szeregach WOP. Dlaczego? W tych czasach mieszanie wiary katolickiej z awansem w różnych strukturach państwowych czy np. wojskowych, było bardzo źle widziane przez władze... On był także sportowcem. Biegał na różnych dystansach i nawet zdobywał medale na spartakiadach.

Nasiąknięci

Mieszkańcy Zamojszczyzny lubowali się kiedyś w opowieściach. Niektóre były wielowątkowe i przekazywane z ojca na syna. Ludzie snuli je na rodzinnych imprezach i różnych spotkaniach. Jedna z takich opowieści „dotyczyła” chrzcin Tadeusza Szkamruka, które odbyły się w 1942 roku.

- Takie spotkania, gdy już mężczyźni sobie trochę podpili zwykle zaczynały się od opowieści o strachach czy diabłach – mówi Tadeusz Szkamruk. - Jakich? Ktoś widział np. jakąś tajemniczą świnię, która potem w zagadkowy sposób zniknęła, ktoś opowiadał o dziwnym, elegancko ubranym mężczyźnie, który nocami zatrzymywał furmanki. I domagał się, żeby go nimi podwieźć. A gdy wsiadał: konie się płoszyły, rżały, zaczynały się pocić. Ten nocny pasażer zamiast butów miał kopyta. Muszę jednak przyznać, że najczęstszym tematem rodzinnych opowieści w moim domu były moje chrzciny.

Doszło wówczas do bijatyki. Uczestniczyli w niej podchmieleni mężczyźni. - Wśród tych uczestników zdarzył się jeden, który był volksdeutschem. On pochodził ze Skierbieszowa, albo okolic. W każdym razie był miejscowy – wspomina Tadeusz Szkamruk. - Wówczas przyszli niemieccy żandarmi. Próbowali wyjaśnić co się dzieje. Tak jakoś w sumie wyszło, że winowajcą okazał się ów volksdeutsch. Zaczęli go w domu okładać pasem. A to był czas kiedy Niemcy poszukiwali partyzanta, który się nazywał Wodyk. Dlatego ci żandarmi rozpoczęli także rewizję naszego domu i gospodarstwa. Tymczasem w jednej z beczek z piórami gęsimi skrył się jeden z uczestników chrzcin. Raptem ta beczka zaczęła się ruszać. Niemcy to zobaczyli i wyciągnęli z niej mężczyznę, który był cały oblepiony piórami gęsimi. I zawołali: - O, Wodyk!”. A on się zaczął jąkać i mówić: „Nie… Wła, Wła... Władek”.

Żandarmi byli tym skonsternowani. Bo szukali Wodyka, a znaleźli Władka. To bardzo wszystkich śmieszyło – wspomina Tadeusz Szkamruk. - To rodzinna, powtarzana w nieskończoność historia.

W sumie ta groźna sytuacja rozeszła się po kościach. - Nie wiem co było dalej, ale chyba nikomu nic się nie stało – zastanawia się Tadeusz Szkamruk. - Ludzie zresztą snuli kiedyś przeróżne opowieści. Co mieli robić... Nie było telewizji, a wcześniej nawet prądu. Wszyscy jednak zostali wręcz nasiąknięci tymi różnymi, często niesamowitymi opowieściami. Ja też. Pamiętam kiedyś zamarudziłem na odpuście w Łaziskach. Szedłem stamtąd drogą prowadzącą w stronę Skierbieszowa. Jak doszedłem do cmentarza, to mi się naprawdę zrobiło nieswojo. Zacząłem myśleć, że coś zaraz wyskoczy z grobu, może duch. To był efekt tych wszystkich, niesamowitych opowieści. Dzisiaj już nikt o żadnych strachach czy chodzących po okolicy diabłach nawet nie wspomina. I nikt się jakoś nie boi.

Bondyra

Nie zawsze te niesamowite opowieści były bezpodstawne. W Zawodzie przebywał czasami tajemniczy człowiek, włóczęga. On także był bohaterem wiejskich historii. Niektórzy mówili o nim z uznaniem. Bo w czasie II wojny światowej wykazał się sprytem i odwagą.

- Błąkał się po okolicy. Nazywano go Bondyra. Pojawiał się w lecie: ni stąd ni zowąd. Można go było spotkać niedaleko figury przy naszej drodze, na lekkim wzniesieniu – wspomina Tadeusz Szkamruk. - On był nieogolony, brudny, w takich siermiężnych łachmanach. Jak rosyjski mużyk (ciemny, zacofany chłop w dawnej Rosji – przyp. red.). Obchodził czasami tę figurę dookoła, modlił się przy niej. Pojawiał się tylko w lecie, gdy było ciepło. Co roku, albo co kilka lat. Potem słuch o nim zaginął.

Na tę ciekawą postać natknęliśmy się we wspomnieniach Zygmunta Węcławiaka, opublikowanych w 1968 r. w książce pt. „Zamojszczyzna w okresie okupacji hitlerowskiej. Relacje wysiedlonych i partyzantów” (to praca zbiorowa opracowana przez Alinę Glińską). Opisał on wysiedlenie Skierbieszowa w listopadzie 1942 roku. Mieszkańców wsi zgromadzono wówczas na tzw. placu zbornym, urządzonym na boisku szkolnym. Stamtąd pognano ich do obozu przejściowego w Zamościu.

„Z tłumu wygnańców (okupanci – przyp. red.) wyciągnęli starego Bondyrę. Psychicznie chory włóczęga. Widocznie wydał się Niemcom zabawny. Włosy i broda sięgały pasa. Buty ze słomy. Na grzbiecie płócienne łachy. To wszystko opasane słomianym powrósłem” – wspominał Zygmunt Węcławik. „Postawili biedaka do fotografii. Takie zdjęcia widocznie były potrzebne. Miały one wyobrażać polską kulturę. Miały uzasadniać niemieckie posłannictwo”.

Niemcy byli rozbawieni. Jak wyraził się Zygmunt Węcławik: oglądali go „całą kupą”. Zrobiono mu wówczas wiele zdjęć. Jednak ów włóczęga ich... przechytrzył.

„Bondyra niespokojnie rozglądał się” – czytamy dalej w tych wspomnieniach. „Swoim zachowaniem i wyglądem przypominał jaskiniowca. Niemcy hałaśliwie śmiali się. Bawili się (…). Bondyra choć głupi, to całkiem przytomnie uciekał. Wykorzystał nieuwagę Niemców i drapnął za pierścień straży. Kilku Niemców puściło się w pogoń. Automaty zajazgotały. Stary choć ranny, zniknął między budynkami i ocalał”.

Ta udana ucieczka skiebieszowskiego włóczęgi także przeszła potem do legendy.

Wśród gwiazd archeologii

Tadeusz Szkamruk uczył się w siedmioletniej, skierbieszowskiej podstawówce. Potem dostał się do Liceum Pedagogicznego w Zamościu.

- Po skończeniu tej szkoły przez rok pracowałem jako nauczyciel. To była fajna przygoda – wspomina. - Najpierw dostałem taką pracę w szkółce niedaleko Lubyczy Królewskiej, w miejscowości Dęby. Pracowałem tam kilka miesięcy. Później przeniosłem się do szkoły w Majdanie Krynickim. Tam uczyłem w podobnej szkole, gdzie też były łączone klasy. Następnie udało mi się dostać na studia do Warszawy. I do stolicy wyjechałem. Myślę, że w Majdanie Krynickim wspominają mnie jednak do dziś, bo zorganizowałem w tej wsi kurs na prawo jazdy na motocykl. To było ważne dla miejscowych.

Pan Tadeusz dostał się na Uniwersytet Warszawski. Studiował tam archeologię. - Gwiazdą i wykładowcą uczelni był wówczas profesor Kazimierz Michałowski (archeolog, egiptolog, historyk sztuki. Był twórcą polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej – przyp red.) oraz m.in. Witold Hensel, u którego robiłem magisterium (nt. pradziejowej kultury pucharów lejkowatych). Pamiętam, że opracowywałem wówczas mnóstwo materiałów (pozyskanych z wykopalisk). Studia skończyłem. Moja droga życiowa była jednak zupełnie inna. Bo ukończyłem także dwuletnie studium dziennikarskie w Warszawie.

Tadeusz Szkamruk odbył staż w Centralnej Agencji Fotograficznej. Jego zdjęcia, także sportowe, zamieszczano w stołecznych gazetach (np. w „Życiu Warszawy”). Publikowano je także m.in. w Magazynie Turystycznym „Światowid”. Tam dostał etat dziennikarza i fotoreportera. W „Światowidzie” pracował prawie pięć lat, a następnie - przez blisko 30 lat był zatrudniony jako fotoreporter w Polskiej Agencji Prasowej. Potem pracował również m.in. jako rzecznik prasowy Agencji Nieruchomości Rolnych.

Obecnie Tadeusz Szkamruk na stałe mieszka na warszawskim Ursynowie. Jest na emeryturze. Do Zawody przyjeżdża wraz z żoną tylko latem.

Miejsce urodzenia

- Pierwsze moje zdjęcia zrobiłem na Jarmaku Kiliana w Skierbieszowie – opowiada Tadeusz Szkamruk. - Miałem wtedy własny aparat Fenix II. On był polskiej produkcji. Niezły, ale z wadą. Naciąg migawki i przesuwanie rolki z filmem wykonywało się tam jedną dźwignią. Robiło się to z wykorzystaniem takiego splotu nici. To się czasami przerywało i trzeba było naprawiać. Potem miałem inne, prywatne aparaty m.in. Prakticę. Dysponowałem także innymi, służbowymi… - mówi Tadeusz Szkamruk. - Różne miałem w życiu czasy i zajęcia. Sercem cały czas jestem jednak na Zamojszczyźnie. Miejsce urodzenia tkwi w człowieku.

od 7 lat
Wideo

Krzysztof Bosak i Anna Bryłka przyjechali do Leszna

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Kadry zatrzymane w czasie. Tadeusz Szkamruk i jego fotografie sprzed pół wieku - Zamość Nasze Miasto

Wróć na bialapodlaska.naszemiasto.pl Nasze Miasto